Istnieją dwie strategie: na rozpaczanie i na wywyższanie. Co roku Biblioteka Narodowa ogłasza wyniki badania poziomu czytelnictwa w kraju. W 2017 roku 38% rodaków przeczytało co najmniej jedną książkę. Siedemnaście lat wcześniej było to 54%. Tendencja zniżkowa, niestety. Co roku więc inteligencja i czytacze załamują ręce oraz kręcą z niedowierzaniem głowami: co to będzie? Czemu tak mało Polaków i Polek sięga po lekturę. Czyżby życie w sieci wypierało tradycyjne potrzeby? Do czego zmierza ten świat, jak tak można i tak dalej. Zaraz również dodają, że oni to – ho, ho – jedną książkę to czytają, ale dziennie. I że, doprawdy, człowiek, który nie czyta to nie człowiek. Typowe wywyższanie się tych, którzy mają społeczne kompetencje do tego, aby czerpać frajdę ze śledzenia liter z lewa na prawo.

Promocja czytelnictwa – ale po co?

Uważam, że oba podejścia są bezwartościowe i nie służą promocji czytelnictwa. A twierdzę tak dlatego, że stosuję je od lat. Niestety, z marnym skutkiem. Angażuję się w kampanie społeczne zachęcające do literatury, męczę swoich studentów tekstami do przeczytania, prowadzę programy telewizyjne i dyskusyjne kluby książki. Jeszcze chwila a w tej desperacji zatańczę i zaśpiewam, byleby tylko ludzie zaczęli sięgać po książki. Nachalne promowanie czytelnictwa, to właśnie robię. Frustrująca praca prowadząca do przykrych konstatacji.

Pierwsza: po co to wszystko? Po co w ogóle promować czytanie? Do czego potrzebni nam są pochłaniacze książek, naćpani wiedzą i przygodami introwertycy zapadający na choroby oczu i kręgosłupa od wiecznego ślęczenia nad tekstem? Po co nam uparte powtarzanie, że czytanie jest mądre, potrzebne i sexy, skoro ludzie nie chcą tego robić? Może powinniśmy zostawić w spokoju tych, których nie interesuje papier lub czytnik. Niech się zajmą grzebaniem w komórkach lub oglądaniem. Nie nam to oceniać.

Druga: dotychczasowe działania niewiele dają. Spadek czytelnictwa to fakt, nie uratuje tego poszerzenie w badaniach sfery nowych nawyków obcowania z tekstem czy informacją. Niezależnie od tego, czy pytamy o czytnik czy wizytę w bibliotece prawda jest taka, że tylko dziewięć procent respondentów nadanych przez BN przeczytała siedem książek lub więcej. Co daje średnio 52 dni na jeden tytuł, co przy średniej objętości 350 stron oznacza, że dziennie to około 6 stron. No, no. Całkiem sporo. Dobrze, dość tej ironii. A przecież coraz więcej bibliotek wygląda nowocześnie, działa instytut Książki, są liczne projekty i kampanie. Mimo wszystko wskaźniki utrzymują się na podobnym poziomie.

Trzecia konstatacja, z serii „zdołujmy się jeszcze bardziej”: sięgamy po coraz mniej ambitne lektury. Przecież we wszelkich badaniach nie pytamy ludzi co czytają, tylko czy w ogóle. I tak statystyczną jedną książką na rok może być zarówno Ulisses, jak i zwierzenia osiemnastoletniego youtubera. Największe polskie wydawnictwa coraz częściej zachęcają pisarzy do tworzenia prozy gatunkowej (kryminały, powieść sensacyjna lub obyczajowa), bo to się lepiej sprzedaje, a przecież trzeba sprzedawać. Rynek wydaje się być wręcz przesycony. Produkcja książkopodobnych produktów nigdy nie była tak szeroka. A jednak czytelnictwo nie jest niczym masowym. Idzie wbrew rynkowi. Wbrew tłumom na targach czy festiwalach literackich (z których korzystają głównie wybrane grupy). I chociaż jedna z teo...

Aby przeczytać dalszą część artykułu,